Mój największy błąd wychowawczy

Popełnianie błędów jest rzeczą ludzką, ale zdecydowanie lepiej uczyć się na cudzych błędach - przeczytaj i nie powtarzaj 🙂


Gniewko aport załapał w mig. Był małą, rozjeżdżającą się kluską, kiedy pierwszy raz rzuciłam mu szczura z Ikei. Zachwycona tym, że przyniósł – wiadomo – nagrodziłam smaczkiem i rzuciłam ponownie. I ponownie. I tak jeszcze 10 milionów razy od tego pierwszego latającego szczura.


Gniewcio szybko przestał liczyć na nagrodę po przyniesieniu. Smaczki nie miały znaczenia. Liczyło się tylko ponowne rzucenie. Kolejny pościg, kolejne pochwycenie. To było najbardziej nagradzające zajęcie i robiliśmy to często, codziennie. Nie widziałam w tym nic złego, ot niewinna zabawa.

A potem, o zgrozo, zaczęłam, trochę podświadomie, wykorzystywać aportowanie jako element kontrolujący mojego psa. Stresujące miejsce? Aport. Niechęć do interakcji z pobliskim psem? Aport. Gniewko puszczony luzem – aport – no bo przecież zawsze przyniesie, więc nie ucieknie, nie zniknie z oczu. Kiedy Gniewko aportuje nie istnieje nic innego – może odbywać się obok pokaz artyleryjski, przez drogę może przebiec słoń, pobliski krzak może obrodzić w owoce kiełbasiane – TO NIE MA ZNACZENIA. A ja (albo inny frajer który podjął zabawę) mam wtedy znaczenie tylko jako wyrzutnia piłek/patyków.

I tak, Drodzy Państwo, stworzyłam potwora. Nałogowca.

Gdy odpinałam karabińczyk smyczy, Gniewko momentalnie zaczynał domagać się aportu. Jeśli ja nie miałam żadnej zabawki, zaradny pieseł sam ją organizował i przynosił patyk, cały zachwycony. Jeśli odmawiałam pojawiał się rozpaczliwy szczek, który kończył się dopiero, kiedy uległam, bądź gdy ponownie przypięłam go na smycz. I tak oto zaczęły wyglądać nasze spacery.

Pogoń dla większości psów jest czymś naturalnym, jest elementem łańcucha łowieckiego. A piłka jest substytutem zająca, lisa, szczura. Tyle, że naturalność tej aktywności kończy się po chwili, kilku minutach – w warunkach polowania, jak już pies dorwał swoją ofiarę i się z nią rozprawił, to cała „zabawa” się kończyła. Piłeczka natomiast jest nieśmiertelna. Piłeczka może uciekać w nieskończoność.

Jeśli pościg trwa zbyt długo, w organizmie psa uwalnia się kortyzol – hormon stresu długotrwałego. Inaczej niż w przypadku adrenaliny, kortyzol potrafi utrzymywać się w krwioobiegu nawet przez kilka dni. Jeśli pościg to nasza codzienna atrakcja – właściwie nigdy z niego nie znika. Jakie są tego konsekwencje?

Stałe pobudzenie, trudność z wyciszeniem się. Występuje też ryzyko stresu chronicznego, mogą pojawić się problemy z agresją. Ma to również realne, negatywne oddziaływanie się na relację psioludzką, a także na zanik innych ważnych potrzeb psa – np. chęci węszenia.

Niewinna zabawa? – o ja głupia.

Gdy W KOŃCU zorientowałam się, że mamy problem, zaniechałam aportu na dłuższy czas całkowicie. Oczywiście budziło to spory sprzeciw mojego piłeczkoholika. Starałam się przekierować jego uwagę, znaleźć mu inne zajęcie. Sfokusować na sobie. Zaczęliśmy więc więcej trenować, żeby odpięty karabińczyk przestał wiązać z aportem a zaczął z jakimś zadaniem, wspólną pracą. Wprowadziłam do naszej codzienności zabawy węchowe, które wcześniej praktycznie dla Gniewka nie istniały.

Czy powyższe działania rozwiązały problem? Niestety, nałogowcem się nie bywa, nałogowcem się jest już do końca życia. Najbardziej się to uwidocznia, kiedy np. mamy w domu gości – wodzirej Gniewko od razu wie, że obcy człowiek chętnie odpowie na jego propozycję zabawy i jeśli się ich nie powstrzyma w jakiś sposób, to będzie odpowiadał przez większą część wieczoru.


Idealnie nie będzie już nigdy, ale jest dużo lepiej. Gniewcio potrafi odbyć spacer bez niezdrowego nakręcenia się. Nie próbuje już mnie sterroryzować jazgotliwym szczekiem. Eksploruje teren z nosem przy ziemi. Czasem, puszczony luzem podejmie nieśmiałą próbę zainicjowania aportowania, ale jest w stanie odpuścić. A ja sama czasem wykorzystuję już POJEDYNCZY aport jako formę nagrodzenia (np. po prawidłowym pokonaniu przeszkody na torze agility). Jednak staram się nigdy nie wykonywać tej czynności seryjnie. Staram się, ale jako współuzależniona nadal łapię się na tym, że w niektórych sytuacjach ponownie chcę wykorzystywać aport jako formę kontroli, bo to takie łatwe.


To była spowiedź nie-anonimowych aportoholików. Pamiętajcie – umiar jest zdrowy. We wszystkim.